wtorek, 14 października 2014

Iceland Vol. 1 - North

Wakacji na wyspach ciąg dalszy, czyli po zwiedzeniu Londynu na wyspach brytyjskich przyszła kolej na upragnioną... Islandię!

Za ten pomysł obwiniać możemy niesamowity film "Sekretne życie Waltera Mitty", którego akcja dzieje się między innymi na bajecznie pięknych Grenlandii i Islandii. Cóż, teraz już wiem, że za obie posłużyła ta druga... Do tego już kilkoro znajomych odwiedziło ten kraj i wszystkich łączy totalne zauroczenie i chęć powrotu. Zabraliśmy się więc z Szymonem za planowanie, a po fakcie powiększyliśmy grono miłośników Islandii.




Fascynacja Islandią przychodzi zaskakująco szybko - na ten daleki od reszty Europy zakątek wybiera się względnie niewielka ilość turystów, a liczba mieszkańców jest rekordowo jak na Europę niska. W efekcie przez większość pobytu, mimo sezonu turystycznego, rozkoszować się można brakiem towarzystwa innych ludzi, ciszą i przestrzenią na własne myśli oraz skoncentrować na otaczających cudach natury.



Ring road



W wypożyczonym aucie pomknęliśmy z Keflaviku w kierunku północnego wybrzeża, by przez cały pobyt powoli wracać linią brzegową. Trasa wydaje się dziecinnie prosta do zaplanowania - do wyboru bowiem ma się... jedną drogę, okalającą całą wyspę, tzw Ring Road (lub Route 1), do której dopiero podpięty jest system dróg podrzędnych, sięgających fiordów i innych atrakcji. Droga nr 1 ma niespełna 1500 km i łączy większość zamieszkałych regionów Islandii, w tym największe miasta:
(1) Reykjavík; (2) Borgarnes; (3) Blönduós; (4) Akureyri; (5) Egilsstaðir; (6) Höfn; (7) Selfoss.


Ring Road (source)



Hvalfjörður to pierwszy z fiordów, jaki napotkaliśmy, a objechanie którego zajęło mniej więcej półtorej godziny. Niedawno otwarty podwodny tunel skraca dystans i czas podróży między brzegami, skutkiem ubocznym zaś jest totalne opustoszenie drogi naokoło. Te widoki mieliśmy praktycznie tylko dla siebie! Stacja benzynowa w głębi fiordu żywo przypomina miasteczko z pixarowskiego filmu Auta, popadające w zapomnienie i bankructwo przez nową autostradę wytyczoną nieopodal...



Kutry rybackie przy tak dużych kubaturach wody i skał wyglądają jak zabaweczki.






Islandia Północna




W głębi Islandii, gdzie morze nie sięga, krajobraz dominują góry w spektakularnych o tej porze roku kolorach. Konie, mimo że hodowane, pasą się po królewsku na ogromnych przestrzeniach wolnego i czystego powietrza; zdają się być wolnymi i dzikimi.



Pogoda zmienia się momentalnie, trzeba być gotowym na każdy scenariusz. Deszcz i mgła wbrew pozorom nie odbierają uroku wyspie, a wręcz pozwalają wytworzyć lekko dramatyczny, lekko tajemniczy klimat, gdzie wyraźnie widać, że człowiek jest tylko gościem, a jego osady malutkie i kruche...



Ale dopiero prawdziwy moim zdaniem pokaz mocy natury przybiera formę wodospadów. Islandia ma ich naprawdę długą listę. Miliony ton wody z lodowców spływa niepozornie licznymi małymi strużkami po zboczach, przybierają na sile, a gdy rzeka natrafia na uskok terenu, zamienia się w zapierający dech spektakl.

Wodospad bogów - Goðafoss. W chłodny i mokry dzień unosiła się nad nim para wodna, a wiatr chłostał gapiów. Wody jest na tyle dużo i spada z na tyle wysoka, że tworzy nigdy nie ustający huk.



Cała Islandia - spokojne, płasko płynące wody znienacka spadają kilkanaście metrów.




Wodospad dużej skali chciałam zobaczyć od dawna. Ten na żywo zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że od tej pory naciągałam zaplanowane trasy tak, by zobaczyć tych islandzkich możliwie jak najwięcej.






Kręta droga do domu wzdłuż brzegów fiordów nigdy nie pozbawiona jest powodów do zachwytów. Przebijające się przez ciężkie chmury światło i plany perspektywiczne kolejnych pasm gór przywodzą na myśl scenografię, a jej obserwowanie wydaje się naprawdę dużym zaszczytem. 



Każda pora roku zmienia krajobraz Islandii. Sierpień, pora tuż po sianokosach, pokrywa wszystkie jej zbliżone do płaskiego tereny patternem z owiniętych białą folią belek siana.



Jednak rolnictwo i hodowla to mała gałąź islandzkiej gospodarki, jej trzonem jest bowiem przemysł rybny - połów ryb i owoców morza, ich przetwórstwo i transport. Stąd też niezliczone kutry i kuterki, obecne w każdej najmniejszej nadmorskiej mieścinie, której port stanowi naturalne centrum.





Porty mieszczą także łodzie przeznaczone turystom. Są one albo środkiem transportu na wyspy i trudnodostępne z lądu półwyspy, albo łodzie realizujące rejsy na połów ryb i oglądanie wodnych stworzeń. Na Islandii królują wśród nich wieloryby, pojawiające się na północnych i zachodnich wodach wyspy wraz z ciepłymi prądami i w pogoni za pokarmem.



Lądowe zwierzęta za to to w większości owce, pasące się stadnie i stadnie zwiewające, gdy tylko ktoś zbliży się na alarmującą odległość paru metrów. Poza owcami hoduje się tu jeszcze jedynie krowy, konie i na południowo-wschodniej Islandii podobno renifery.




Niegdyś żywiołowe centrum północy, dziś miasteczko duchów. Wioska rybacka Siglufjörður, która dziś przypomina własne muzeum. Nieodpowiedzialne masowe połowy śledzi doprowadziły do całkowitego zaniku jego populacji w tym regionie już parę dekad temu. Od tego czasu ludzie zaczęli się przesiedlać, a miasto podupadać.




Relikty przeszłości i świetności miasta usłane są po jego terenie. Kotwice, fragmenty łodzi, liny... ogółem wszelakie marynistyczne dekoracje i pozostałości.




W okolicach Skagafjörður, jednego z północnych fiordów, natknęliśmy się na Skagafjörður Heritage Museum, na który składają się muzeum folku i stara torfowa farma Glaumbær. Jak zwykle na Islandii, wyskakują one niezapowiedziane, sprawiając super miłą niespodziankę.



Torfowe domy są zagłębione do połowy w ziemi, dachy przykryte zielenią, wewnątrz klepiska. Takie konstrukcje były powszechnie stosowane na wiejskich terenach Islandii do 1900r. Ich popularność tłumaczy fakt, iż na Islandii praktycznie nie ma drzew, a zatem drewna jako budulca.



Poszczególne fragmenty tej farmy powstawały w XVIII i XIX wieku. Większość spina długi, wilgotny i ciemny korytarz. Prowadzi do pomieszczenia mieszkalnego, gdzie na 11 pryczach spało, jadło i pracowało nawet dwadzieścia parę osób.

Glaumbaer farm (source)



Na Islandii trawa rośnie bardzo szybko i gęsto. Dachy farmy są w efekcie mieszaniną korzeni i gleby. Były nie lada wyzwaniem dla budowniczych, gdyż pochylenie musi mieć idealny kąt - jeśli dach jest zbyt płaski, woda przecieka do wnętrza, jeśli za stromy, spływa niedostatecznie nawadniając trawę, przez co kiepsko rośnie i dach jest nieszczelny.



Na terenach o umiarkowanych opadach taki dom jest w stanie wytrwać do 100 lat.



Wnętrze mieści zachowane przedmioty z życia i pracy ówczesnych mieszkańców.













W sąsiedztwie stoi kościół adekwatnych rozmiarów, wokół którego rozmieszczone są groby mieszkańców.







Ależ szczęśliwie złapana okazja na sfotografowanie koni przy wodopoju! Okazuje się, że nie przeszkadza im życie w świetle reflektorów. Ogółem i tak mają wysoki standard życia - ogromne tereny, dobry klimat, mało ludzi. Wszystkie były okazami zdrowia, z silnymi grzywami i lśniącą sierścią. Piękny widok.







A oto kolejny przykład diabelsko silnej wody, która milleniami drąży, i drąży, i drąży w skałach, wypłukuje, szlifuje, rozsadza kamienie. I tak, niepozorny strumyk prędzej czy później - to pewne - doprowadza nas do takiego miejsca:






Odkrywając kanion ma się także duże szanse na odkrycie wodospadu.








Wzdłuż linii brzegowej, tropem portów większych i mniejszych.



Sierpniową Islandię pokrywają trawy, które przekwitają w specyficzne dmuchawce. Odnajdują się idealnie w roli wiatrowskazów, a na fiordach wieje zawsze.



Biały islandzki puch.



Bezcenny mały ruch w tych okolicach ma swoje odbicie w małym zagęszczeniu osadniczym. Farmy i domy pojedynczo usytuowane są w okolicy brzegów. Niekiedy zgrupowane, wtedy oznaczane z dumą na mapach jako miasteczka. Najczęściej jednak zastaje się taką sytuację:




W poszukiwaniu fok zeszliśmy do poziomu przypływowego. Wilgoć budzi tu do życia wiele gatunków roślin i rozmaitych żyjątek, należy ostrożnie stąpać po tych obślizgłych i podstępnych brzegach.



Morska sól, woda i mikroorganizmy stanowią twórcze trio, produkując niesamowite formy przestrzenne ze zwykłych kamieni.





O tej porze roku należy liczyć się z towarzystwem owiec. Zawsze czujne i zdystansowane, upiększają jednak krajobraz i zdają się miec pierwszeństwo na tych terenach.



Wyspę Drangey, wysoką acz płaską, można zdobyć podobno tylko z 1 strony. Tam właśnie udają się promy z chętnymi na obserwację życia ptaków, a w szczególności maskonurów, charakterystycznego dla Islandii i Północnej Szkocji gatunku.






Westfjords.




Fiordy zachodnie, po islandzku Vestfirðir, uchodzą za najpiękniejszy rejon fiordów Islandii.






Bliskie spotkanie z dzikimi fokami nas nie ominęło! Rozkosznie niezdarne na lądzie, z momentem wejścia do wody przeobrażają się w primabaleriny. Z wody z zaciekawieniem obserwują przybyszów wystawiając nad powierzchnię jedynie łebek.









Islandczycy mają nadzwyczajnie rozwiniętą świadomość kulturową. Są wyraźnie dumni ze swojego dziedzictwa. Wyspa jest gęsto usłana muzeami i edukatoriami różnego formatu, powstałych często z prywatnych inicjatyw. Mają one zazwyczaj skalę adekwatną do lokalnej zabudowy, a mieszczą pamiątki po dziadach i pradziadach.

Przykładowo w Litlibær niedaleko Súðavík, na Skötufjörður, znajduje się dom zbudowany w 1895 r. i zamieszkały przez 2 rodziny do 1969 r. Jeden z wychowanych tu chłopców powrócił po latach i utworzył z opuszczonego domu samozwańcze małe muzeum. Miejsce znane jest dzięki fantastycznej atmosferze i klimatycznej malutkiej kawiarence, którą mieści parter. Urocza okrągła babcia podaje tu smaczne świeże wafle i rozgrzewającą kawę.



Co dla Islandii charakterystczne - wszędzie można zapłacić kartą! Nawet za ten posiłek na krańcu świata zapłaciliśmy bezgotówkowo. Przez cały pobyt w kraju nie miałam papierowych islandzkich koron w rękach ani razu...





Otwartość i serdeczność opisują Islandczyków skrótowo, ale trafnie. Są bezproblemowi. Drobne interakcje przy kupowaniu czy tankowaniu to naprawdę przyjemność.

Właściciel muzeum na przykład w oddalonym od działki punkcie obserwacyjnym udostępnia lornetki. Czekają na chętnych oglądania w zbliżeniu morskiej fauny turystów na piknikowym stole w plastikowym pojemniku. Zasada jest prosta - można bezpłatnie z lornetek skorzystać, a następnie odłożyć i przykryć wieczko kamieniem w zabezpieczeniu przed wiatrem. Proste? Oczywiście, jednak przeczuwam, że w niektórych krajach takie zaufanie skutkowałoby szybką utratą lornetek...



Owieczki do wyboru, do koloru. Puchate futerka chronią je przed smagającym wiatrem. W tle zaś, bogate życie ptaków w zasięgu udostępnionych lornetek.




Krętymi drogami jeździ się wzdłuż linii brzegowej. Wynoszą one turystów nieraz na szczyt skalnych półek. Jeśli przypadkiem nie zwróci się uwagi na szczególnie piękny widok (o to nie tak trudno, gdyż z zasady wszędzie i ciągle jest pięknie...), z pomocą przyjdą wytyczone wzdłuż dróg na całej wyspie miejsca obserwacyjne. Gdy natrafia się na jednosamochodowy zjazd postojowy, stół piknikowy, zatrzymane na poboczu auto lub głaz z inskrypcjami -  najprawdopodobniej jest się w miejscu, które warto by umieścić na pocztówkach...








Szlak turystyczny prowadzący do wodospadu krył parę niespodzianek. Po pierwsze - przeprawy przez rwące i - głębsze niż się wydaje - strumienie.



Po drugie prawie solidne i prawie godne zaufania konstrukcje mostowe.



Intrygujące wzory glonów czy innych podwodnych roślin, jednak wpaść bym tam nie chciała...




Islandczycy spytani o narodowe danie odpowiadają - hamburger! Najczęściej wybieranym piwem zaś jest nie co innego, jak Viking.




Swetrowa moda panuje tu niezależnie od sezonu. Byliśmy przecież w środku lata, a grube wełniane swetry widzieliśmy w częstym użyciu. Nie powinno więc niby dziwić, że tak prezentuje się typowy asortyment sklepowy w typowym islandzkim miasteczku.




Najcudowniejsze ze wszystkich odwiedzonych muzeów odkryliśmy zupełnie przypadkiem! Zlokalizowane na uboczu miasta Bolungarvik, jest niewidoczne z głównej drogi. Wypatrzyliśmy na mapie oznaczenie latarni morskiej i to za jej tropem zjechaliśmy na szutrową nabrzeżną drogę. Latarnia okazała się totalnym zawodem, nie wykazując poza funkcjonalną cech ani estetycznych, ani historycznych, sytuację uratowało za to muzeum rybołóstwa Ósvör Maritime Museum.

Muzeum składa się z dwóch baz rybackich z XIX w. i domku o perforowanych ścianach. Domy kryją zielone dachy jak w poprzednich muzeach.



Przed kompleksem stoi łódź Ölver, charakterystyczna dla tego okresu. We wnętrzach domu i łodzi eksponuje się bogatą kolekcję sprzętu połowowego i narzędzi wykorzystywanych do połowu i przetwarzania ryb.



Ciekawostki o rybackim fachu przekazuje sam XIX-wieczny rybak, a przynajmniej na takiego pozuje w oryginalnym stroju ze skór i linek, jakie noszono dwa wieki temu.



Prawdziwie fascynującą ma robotę, choć jego mina tego nie zdradza...



Wnętrze bazy rybackiej kryło wiele skarbów...



...jak te boje, w postaci baniek z dmuchanego szkła o różnych kolorach, oplecionych gęstą sznurową siecią.



Ten powtarzający się na Islandii rodzaj zabudowy - domy o luźno rozstawionych deskach - okazuje się być suszarnią ryb słonowodnych. Tradycyjną metodą rozwiesza się je na belkach i wystawia na działanie wiatru.






Niektóre góry mogą się pochwalić wysokością na tyle dużą, że gości na nich wieczny śnieg. Co prawda letnie temperatury nadtapiają warstwy zmarzliny, a wtedy woda wypłukuje je od spodu tworząc rozmaite formacje, a nawet tunele.



Na szczycie bardzo wieje. Wiatr niesie ze sobą dużo pyłu i żwiru, w efekcie śnieg nie należy do najczystszych.



Pogoda ma ogromny wpływ na krajobrazowe doznania, temu nie można zaprzeczyć, szczególnie jeśli postanowi przesłonić mgłą widoczność na odległość większą niż 5 metrów. Pech chciał, że nastąpiło to akurat w znanym punkcie widokowym na półce skalnej górującej nad fiordami... fascynatom tego miejsca musieliśmy uwierzyć na słowo...



Deszcz towarzyszył nam jeszcze przez parę dni. Kto wie, czy to nie dzięki niemu mech zdobywa fluorescencyjne właściwości.




Takie pomarańczowe chatki napotyka się wzdłuż wód oceanicznych na Islandii. Każda mapa wyraźnie oznacza je jako "emergency shelters". Chronią one życie i zdrowie rozbitków lub wędrowców w potrzebie, są wyposażone w podstawowy sprzęt medyczny i prowiant. W innym niż nagłym wypadku wstęp jest zabroniony.




Odwiedzenie Suðureyri polecają wszystkie przewodniki i ulotki o regionie. Mapa na wejściu do miasta oddaje skalę typowego dla Islandzkiej prowincji miasteczka...



Port sercem miasta.






Nowoczesna zabudowa typu bungalow zaspokaja sezonową potrzebę akomodacyjną, na lato zatrudnia się tu dodatkowe pary rąk do przetwórni. Jeden z mieszkańców zdradził, że obecnie ok 60% ludzi w miasteczku to Polacy.




Detale rodem ze Skandynawii.



Znowu rybacka wioska, z tym że słynie nie tylko z połowów i przetwórstwa ryb, ale też z wyśmienitej restauracji, gdzie codziennie podaje się "catch of the day". Ze względu na odbywający się festiwal sztuki pękała w szwach, ale vis-a-vis ugoszczono nas gorącą rybną zupą w gustownie i pomysłowo urządzonym lokalu.



Zupa dnia, codziennie :)





Tuż pod Suðureyri postanowiliśmy wspiąć się na dziko w górę jakże typowego strumyku z mini-wodospadami. 






Z przemoczonymi po tych wybrykach butami wyczekiwaliśmy przyjazdu do zarezerwowanego guesthouse'u. Nie ukryliśmy opadających szczęk, gdy okazało się, że jest nim odnowiony niedawno dom rodziny byłego sponsora miasta, którym był właściciel lokalnych zakładów rybnych. Odtworzono klimat wnętrz, ściany ozdobiono portretami jego mieszkańców. Iście królewski nocleg.







Żegnajcie chmury! Od tego dnia grzaliśmy się na słońcu i mrużyliśmy oczy, by zobaczyć zupełnie inną za jego sprawą Islandię. Cień rzucony przez chmury w kontraście do osłonecznionych połaci tworzy przepiękne obrazy, wiecznie żywe.



Do tego widoku - puchatych tyłeczków uciekających w popłochu owiec - trzeba się po prostu przyzwyczaić.



Intrygująca wydała mi się ta drewniana, utrzymująca stos głazów konstrukcja.



Wdrapanie się tam poza lepszymi widokami nie przyniosło jednak żadnych odpowiedzi co do jej przeznaczenia.



Wikingowie na straży swoich terytoriów.





Þingeyri to stara wioska rybacka na zachodnich fiordach, zamieszkała na stałe przez 250 osób. Znajduje się nad Dýrafjörður, atrakcyjnym fiordem otoczonym przez "Westfjord Alps".





Legendy wręcz głoszą o zniewalającym smaku wyrobów lokalnej kawiarni Simbahöllin, działającej od 1915 w byłym sklepie spożywczym. We wnętrzu zachowano sporo oryginalnych elementów wystroju, jest też miejsce dla wyrobów lokalnych artystów i pamiątki z miasteczka. Wszystko to tworzy przytulny klimat, wabiący turystów z daleka. Kawiarnia jest niemalże na skraju świata, a nawet tu wszyscy Islandczycy śmigają po angielsku.



Islandzka klasyka obiadowa pod postacią zupy dnia - zawsze dostępnej w wielkich wazach, podawanej z pieczywem i masłem o rozbrajającej islandzkiej nazwie smjör.



Historyczne widoki miasta eksponowane we wnętrzu kawiarni.





Krętymi, oj krętymi drogami do celu.



Islandzkie wyroby wełniane od teraz i w moim posiadaniu!




Widoczne z drugiego brzegu fiordu kaskadowe wodospady zapierają dech skalą. Tworzy je łącznie siedem wodospadów, największy z nich nosi nazwę Dynjandi, co można tłumaczyć jako grzmiący. Łączna wysokość to ok. 100 metrów, jest to największy wodospad na fiordach zachodnich.




Prawdopodobnie też najbardziej imponujący. Woda z impetem spada wiele pięter w dół, z każdą półką skalną się rozszerzając. Całość przypomina koronkową haleczkę, ale w przeogromnej skali.



Wspięliśmy się jak najwyżej się dało... a potem jeszcze kawałek wyżej. 






Oddalając się od fiordów wjeżda się wyższy teren. Tutejsze drogi, mimo że wg map przeznaczone wszystkim autom, są pradziwym testem wytrzymałości dla pojazdów kategorii niższych od 4WD. Nie muszę wspominać, że wynajęliśmy najprostszą wersję miejskiego autka...






O tej porze roku na Islandii dzień trwa i trwa. Zegary biologiczne przez pierwsze dni mogą wariować. Ciemno robiło się dopiero w okolicach godziny 23! Gdy wzdłuż fiordów jeździliśmy wieczorową porą, słońce spektakularnie chowało się za poszczególnymi masywami w swojej drodze na dół.



Pozostawiony niegdyś na brzegu wrak statku.



Nocleg na najdalej na zachód wysuniętym półwyspie Islandii okazał się bardziej problematyczny, niż można by się spodziewać. Dojazd tam trwał całe wieki. Co z tego, że w linii prostej zająłby kwadrans, ale objechanie fiordu dorzuca kolejne półtorej godziny ostrożnej jazdy nad przepaścią i z zagrożeniem osuwających się skał. To miejsce, jako miejsce do życia, nadało definicji odludzia zupełnie nowe znaczenie.



Gospodarze umilają sobie czas zatem towarzystwem nie tylko ludzkim. Ta owieczka zachowywała się jak domowy pies, biegając pomiędzy kolanami pani domu i wchodząc do mieszkania. Gospodyni stwierdziła, że udamawianie owiec jest na Islandii popularne.







Pierwsze pięć dni minęło...
Islandii ciąg dalszy nastąpi!